Przymierzałem się do Imperium księżyca w pełni z kilka razy. Czytałem, przerywałem, czytałem, przerywałem. I wiedziałem, że coś jest tu nie tak. Jestem wychowany na klasykach westernowo-indiańskich, Karol May, Longin Jan Okoń, zawsze darzyłem Indian mieszanką fascynacji, tajemniczości i grozy. Tymczasem pod koniec lat osiemdziesiątych zeszłego wieku pojawiła się na ograniczonym, komunistycznym rynku księgarskim książka, która na zawsze ugruntowała moje podejście do Indian – była to napisana przez panie Ewę Rudnicką i Izabellę Rusinową opowieść o kontaktach Indian z osiedlającymi się w Ameryce Europejczykami. Tytuł tej pozycji: Wigwamy, rezerwaty, slamsy. Doznałem wstrząsu, kilkaset stron opisujących powolne wyniszczenie nie narodu, ale całej rasy. Od tamtej pory nie miałem co czytać, wszystko było czymś mniej lub bardziej wyimaginowanym przez pisarzy, w świadomości pozostawały zawsze krzywdy opisane w Wigwamach... Aż wreszcie usłyszałem o Imperium księżyca w pełni i przeczytałem, i mam kilka zastrzeżeń.
Po pierwsze, najważniejsze, rzuca się w oczy stosunek informacji o Indianach do informacji o białych z nimi walczących lub doznających od nich krzywd. Komancze wydają się papierowymi postaciami z nagłówków gazet i relacji białych świadków ich dokonań. Nie byłoby w tym nic nagannego, gdyby nie ciągła wiara S.C. Gwynne'a w ubarwione opowieści mające na celu wstrząsnąć opinią publiczną. Mamy więc nieprzerwany potok potwierdzonych źródeł osadników, ofiar, włodarzy, żołnierzy, które stanowią przytłaczający procent treści. Wszystko zaś jest okraszone żywą narracją Gwynne'a. Indianie wspaniale jeżdżą na koniach i znakomicie posługują się łukami i włóczniami, biali zaś wytrwale walczą o każdy skrawek ziemi ponosząc zatrważające cierpienia.